Smierc wydaje sie byc czyms ostatecznym. Pomijam tu tak popularne wsrod chrzescijan, ale nie tylko, dywagacje na temat zycia pozagrobowego, nieba, piekla, bo nie jest to cos, co miesci sie w moim pojmowaniu smierci, dla mnie jest absolutna ostatecznoscia. Jestesmy cialem, umyslem, ale nie przyjmuje do wiadomosci istnienia duszy. W moim pojmowaniu smierc to rzecz ostateczna i od pewnego punktu nieodwracalna. Pisze "od pewnego punktu", bo znamy zjawisko smierci klinicznej, z ktorej udaje sie czesto przywrocic pacjenta do zycia.
Niemniej znana z hinduizmu reinkarnacja budzi moje watpliwosci, choc nauka nie znalazla dowodow na istnienie zycia po smierci. Powiecie, ze wiele osob przezylo wlasna smierc kliniczna, wiekszosc z nich mialo podobne przezycia (tunel, swiatlo, zmarli bliscy), ale to da sie latwo wytlumaczyc. To DMT (dimetylotryptamina), psychodelik wytwarzany przez organizm podczas narodzin, snu i smierci. W dwoch pierwszych przypadkach nie pamietamy lub nazywamy to marzeniami sennymi, w przypadku smierci organizm wyrzuca znacznie wieksza ilosc tego narkotyku, a to, co nam sie wydaje, ze widzielismy, to reakcja jak na grzybki halucynogenne czy LSD. Ta psychoaktywna substancja zwana jest czesto molekula duszy, a naukowcy ostrzegaja, ze jego dzialanie bywa bardzo niebezpieczne i moze sie zle skonczyc. Czlowiek produkuje ja przez szyszynke, ale jest ona obecna rowniez w roslinach wykorzystywanych do przeprowadzania indianskiego rytualu ayahuasci. Ten psychodelik mozna przyjmowac na wiele sposobow, ale nas interesuje stan, w ktorym organizm sam go produkuje i nastepuje wyrzut, skutkujacy wlasnie takimi doswiadczeniami, jak opisane w ksiazce Zycie po zyciu.
Odeszla nasza blogowa kolezanka, niewiele z nas mialo okazje poznac ja osobiscie, tak to bywa przy internetowych znajomosciach, a jednak czuje sie te strate, jak bolesny dol po usunietym zebie, jak utrate kogos naprawde bardzo bliskiego. Placze sie po takiej smierci prawdziwymi lzami, czasem bowiem taki wirtualny znajomy blizszy jest niz inni w realnym zyciu. Odeszla stanowczo za wczesnie zaatakowana przez straszna chorobe. W zalobie czesto podkresla sie, ze tesknimy nie tylko za osoba, ale za wersja nas samych, ktora istniala przy tej osobie. Za tym, kim sie przy niej czulismy, za rozmowami, ktore nigdy nie wroca, za tym, co bylo w niej cenne, choc czesto niedoceniane. Najtrudniejsze jest to NIGDY, bo z czasem oswajamy sie z nieobecnoscia w swoim zyciu zmarlej osoby, ale to "juz nigdy" to ciezar, ktory nielatwo uniesc. Bo juz nigdy nie przyjdzie, nie powie, nie spojrzy, nie zawola, nie wymysli rymowanki, ktorymi nas co wieczor zwolywala, juz nigdy nie wklei zdjecia Bezy, nie opowie o roznych swoich codziennosciach.
Trzeba sobie dac czas, bo czas leczy rany, choc niektore sa tak glebokie, ze nie chca zarastac. Nie da sie przyspieszyc zaloby, ona musi plynac wlasnym rytmem. Trzeba porzadkowac mysli, czasem cos zapisac, co pomoze uporac sie ze smutkiem, zapalic swiece, pojsc na samotny spacer, posiedziec w ciszy i ciemnosci, mowic, wspominac. Ci co odeszli i tak beda zyc w nas. Bo wprawdzie "juz nigdy" (i tu mozna wstawic cokolwiek), ale juz zawsze pozostana w naszej pamieci.
Smutno… bardzo smutno.
OdpowiedzUsuńJakos to do mnie nadal nie dociera.
UsuńBadzo interesujące. Nauka dostarcza nowych informacji i być może powinno się zmienić postrzeganie i nazywanie niektórych doznań podczas śmierci klinicznej. Interesujący jest przy tym fakt, że część osób, po takich doznaniach - zmienia swoje podejście do życia/ dokonuje często b.dużych zmian lub odkrywają dodatkowe zdolności.
OdpowiedzUsuńCo do reinkarnacji....być może chodzi tylko o przekaz, że życie ciągle ulega zmianom/przekształca się :jedna energia w drugą, rodzimy się i umieramy i jest to proces stały i niezmienny . I dotyczy to samo całości Wszechświata, który obecnie znamy.Tylko procesy są inaczej nazwane.Jedno przechodzi w drugie, tak jak emocje w naszej Psyche.
Wiedza i nauka -zawsze były dla wybranych. Wybrańcy to ci, którzy jej poszukują- w takim kontekście użyłam tego słowa. Dla pozostałych jest chcianym/niechcianym lub dostępnym/ niedostępnym dodatkiem do życia codziennego.
Zawsze odchodzi jakaś cząstka nas z osobą zmarłą- też tak uważam.
Ja dopiero niedawno dowiedzialam sie o tym DMT, rozmawiajac z czlowiekiem, ktory to zazywal, on oswiecil mnie, ze kazdy z nas moze "wyprodukowac" ten psychodelik, choc oczywiscie w okolicznosciach dosc niebezpieznych dla zycia. Jakim cudem jest ludzki organizm, ktory produkuje substancje pomagajaca latwiej przejsc na druga strone. I kazdy, komu udalo sie przezyc, interpretuje smierc kliniczna na swoj sposob.
UsuńBardzo ciekawy wpis. Panterko pięknie opisałaś czas żałoby
OdpowiedzUsuńTrudno mi pogodzic sie ze smiercia Ani, mojej imienniczki, mlodszej ode mnie. Niedawno zaczela cieszyc sie zasluzona emerytura i dlugo sie nie nacieszyla. Jest mi niewypowiedzianie smutno.
UsuńPięknie to napisałaś. To prawda, jakaś część nas umiera razem z odchodzącą osobą. Napisałam nawet wiersz - o dziwo, nierymowany - o tej stracie. Chyba mnie zainspirowałaś do napisania całego posta na ten temat, ale to później, bo na razie wciąż myślę o Ani. Muszę przyzwyczaić, że każda śmierć, czy to będzie osoba mniej, czy bardziej bliska, wywoła wspomnienia smutnych chwil i będzie tych smutnych wspomnień coraz więcej.
OdpowiedzUsuńDosc jest smutno, kiedy umieraja znacznie starsi czlonkowie rodziny, rodzice czy dziadkowie, ale kiedy odchodza nasze roczniki, to jest niefajnie.
UsuńJakos na wiosne wyslalam do Ani solidna paczke i naprawde nie zalowalam pieniedzy, chcialam jej oslodzic i umilic to okropne umieranie. Mam nadzieje, ze tak sie stalo, ze zdazyla wszystko zuzyc i zjesc.
Ja też mam taka nadzieję. I na pewno bardzo się ucieszyła.
UsuńChwalila sie na Rzonach (chyba), ale kiedy chcialam znalezc ten wpis, to chyba go nie ma. Ale teraz to zupelnie niewazne.
UsuńNiezmiernie smutne, Pantero.
OdpowiedzUsuńNie podalas blogowego nicka wiec nie wiem o ktorej blogowiczce mowisz ale i tak bardzo mi zal.
Gdy pomysle o tych ktorych przez lata blogowania poznalam a odeszli.........Zbyt wielu.
Jesli chodzi o sama smierc mam taki na nia poglad jak Ty nie wierzac w dusze ani zadne reinkarnacje a smierc kliniczna uwazajac za inne zjawisko.
To Ania Bezowa, czesto kiedys u mnie komentowala, miala takiego czarno-bialego kota w zdjeciu profilowym, kota o imieniu Beza. Dla mnie to tez kolejny wirtualny znajomy, ktory udal sie na pola elizejskie. Anki jakos szczegolnie mi zal.
UsuńNie mam pojęcia, o kim jest ten wpis, Pantero, wiem jednak, jak to jest cierpieć po stracie kogoś wyjątkowego i bliskiego, przesyłam Ci więc wirtualne uściski i składam najszczersze kondolencje :((
OdpowiedzUsuńAz tak bliska zmarla Ania nie byla dla mnie, nie znalam jej nawet osobiscie, ale mialysmy jakos codzienny kontakt, wiec odczuwam, ze teraz go nie ma. Jak to internet zmienia swiat, czlowiek nosi zalobe po kims, kogo nawet nie znal.
UsuńTo, że nie znałaś jej osobiście nie ma tu większego znaczenia, bo tak jak napisałaś w swoim poście: "Placze sie po takiej smierci prawdziwymi lzami, czasem bowiem taki wirtualny znajomy blizszy jest niz inni w realnym zyciu." Doskonale to rozumiem, też mam takie bliskie bratnie dusze w tym naszym blogowym świecie.
UsuńTo była prawdziwa osoba z krwi i kości, a nie internetowy bot, więc ta strata jest prawdziwa i bolesna. Jej odejście na pewno zasmuciło wiele osób. Niestety, wszyscy jesteśmy tu tymczasowo, nie znamy dnia, ani godziny.
Trzymaj się dzielnie i oby jak najmniej takich przykrych wiadomości do Ciebie trafiało.
Miala nieciekawe zycie i okropna smierc, zal mi jej podwojnie, bo to byl taki dobry czlowiek i nie zaslugiwala na taki los. Dzisiaj byl pogrzeb, nasza grupa zebrala sie na fb, a jestesmy z calego swiata, zapalilysmy swieczki i wspominalysmy Anke.
UsuńNiestety, przywilej dlugoletniego zycia wiaze sie z tym, ze wokol inni odchodza bezpowrotnie. Pomysl o tych blizej setki... ile razy im ktos odchodzil.
OdpowiedzUsuńWasze blogi skupiaja wokol siebie bardzo madrych, cieplych i serdecznych osob. Gdy ktorejs nagle zabraknie, dla reszty staje sie smutkiem. I dobrze, pamiec jest wazna dla tych co pozostaja jeszcze na chwile dluzej ale i wyrazem szacunku dla tej, ktora juz nic nie napisze. Czasem jednak jest tak, ze nagle ktos znika i nic o nim nie wiadomo.
Moja 93-letnia mama ma juz niewielu znajomych ze swoich rocznikow i podkresla, ze jest jej podwojnie smutno, ze coraz bardziej zostaje sama. Jest w ogole rekordzistka w rodzinie jesli chodzi o dlugowiecznosc, druga byla jej babcia a moja prababcia, ona zmarla w wieku 90 lat. Ja juz tez przezylam wiekowo wielu czlonkow mojej rodziny.
UsuńAnia bywała także i na moim blogu. Potem zniknęła na długo, nie wiedziałam, co się z nią dzieje. Mądrze napisałaś, że żałobę trzeba po prostu przeżyć, niczego nie da się przyśpieszyć. I drugą rzecz napisałaś mądrze - że niektóre rany są tak głębokie, że nie chcą zarastać. Rana po moim tacie nie chce się zabliźniać, choć to już niedługo będą cztery lata...
OdpowiedzUsuńNo, w ogóle wszystko napisałaś mądrze oczywiście, tylko chciałam te dwie rzeczy wyróżnić.
UsuńBukzaplac za pochwaly.
UsuńJa jakos przerobilam smierc ojca, bylo mi latwiej, bo zylismy z daleka od siebie, spotykalismy sie rzadko, wiec jego braku tak bardzo nie odczulam w swoim zyciu jak moja mama. Natomiast do dzisiaj nie zarosla mi sie rana po Kirze, zwlaszcza ze musialam decydowac o jej smierci.
Rany po zwierzętach się nie goją.
Usuńrany po zwierzętach się nie goją nigdy
UsuńAle po niektorych zwierzetach jakby bardziej.
UsuńCiężko mi się jest pozbierać, bo to kolejny pogrzeb w tym roku, tym bardziej, że jak napisano na szarfie pożegnalnej byłyśmy - rodziną z wyboru... Moja Mamcia, Ania, a po dridze jeszcze wiadomości o dwóch psiarzach... Ech, życie...
OdpowiedzUsuńDla mnie najgorszy byl 2016, najpierw Kira, pozniej ojciec i jeszcze dwoje znajomych. Kiry do dzisiaj nie "przerobilam", mam wyrzuty sumienia i tesknie za nia niewyobrazalnie.
UsuńO tym, że króciutko byłam jedną nogą w "lepszym świecie" dowiedziałam się wiele lat po tym "wydarzeniu"- było ono podczas mojej operacji (miałam wtedy 24 lata) i nic a nic z tego nie pamiętam - jedyne co było dla mnie nieco dziwne, że gdy się obudziłam po operacji miałam wokół siebie kilku lekarzy a w nocy miałam 2 pielęgniarki koło siebie. A o tym, że było ze mną źle dowiedziałam się dopiero kilka lat później od prowadzącego mnie lekarza. Popatrz - mój mąż umarł w 2019r, a ja doszłam do siebie psychicznie dopiero pod koniec ubiegłego roku, ale chyba nie całkiem, bo nadal nie jestem w stanie pójść na cmentarz. A za Flikiem to do dziś płaczę- za nim, a nie za jakimś psem, którego przecież mogłam po jego odejściu mieć.
OdpowiedzUsuńJa wychodze z zalozenia, ze wziecie drugiego psa po smierci tego najukochanszego, nie jest rodzajem zdrady, ale szansa dla jakiegos innego bezdomniaka. Tyle tylko, ze trzeba mierzyc zamiary na sily i wiek albo miec pewna osobe, ktora w razie naszej smierci na pewno zajmie sie zwierzeciem. Tak wiec Toya jest na pewno naszym ostatnim psem, a o koty juz sie boje, ze moga mnie przezyc, znaczy Bulka, bo Miecka raczej nie.
UsuńSzkoda, ze nie pamietasz swojej smierci klinicznej, nie znam nikogo, kto przezylby te tunele i swiatla, choc przeszedl przez smierc kliniczna. Ja dorobilam sie tylko omdlen, to taka mala smierc, nic przyjemnego.
Flik nie był bezdomniakiem, był z hodowli, po bardzo znanych i medalowych rodzicach, ale jakoś panu hodowcy się zwidziało, że nie ma idealnego kształtu czaszki, więc go sprzedał. Oglądał go rok później i był sam na siebie wściekły, że źle go ocenił, bo z jego łebkiem było wszystko w porządku, ale już nie można go było zarejestrować jako super rasowego, bo nie dostał po urodzeniu ze Związku Kynologicznego metryczki psa do wystawiania.
UsuńNigdy nie mialam psa rasowego, nawet Fusel, choc niby podobny do jamnika, nie mial papierow. Zawsze byly to psy adoptowane, "dostane" od kogos, komu pechowo suka sie oszczenila, lub odziedziczone jak Kira czy Miecka.
Usuń