... przynoszacego prezenty to ja chyba nigdy nie wierzylam, a w kazdym razie nie pamietam, zebym wierzyla. Zawsze wiedzialam, ze to ktos przebrany, ale dzielnie mowilam wierszyki, kiedy sobie tego zazyczyl, bo chcialam dostac torbe ze slodyczami. To bylo na gwiazdkowych zabawach dla dzieci u mamy w pracy.
Swieta byly dla mnie magiczne do czasu, kiedy urzadzala je babcia, a ja razem z nia, bo najczesciej spedzalam ferie zimowe (wtedy byly inne terminy ferii) wlasnie u niej. Duzo rozmawialysmy, babcia byla wierzaca, ale bez egzaltacji i fanatyzmu, nie latala do kosciola w kazda niedziele, na pasterke tez nie chodzilysmy. Ale wigilie urzadzane przez nia mialy jeszcze dla mnie te magie. Moze dlatego, ze bylam dzieckiem, moze dlatego, ze babcia przygotowywala te wigilie z duzym zaangazowaniem i nigdy sie nie stresowala, choc czasy nie byly latwe, a po zakupy stalo sie w kolejkach.
Kiedy wigilie przeniosly sie do rodzicow, magia zostala w Warszawie, stres byl wiekszy, choc babcia pomagala. Po przeprowadzce do Niemiec cala robota spadla na moja glowe, nie jezdzilismy do Polski na swieta, bo slubny pracowal, a w swieta wlasnie placili najlepiej. Ja tez pracowalam, a dodatkowo chcialam utrzymac tradycje wielu potraw na stole, wiec w wigilie (czesto dla mnie pracujaca) bylam juz tak zmeczona, ze prawie zasypialam przy stole. Do tego dzieci wciaz marudzily, ze tego nie lubia, tamtego nie zjedza, wiec z roku na rok robilam coraz mniej, zeby nie wyrzucac i z coraz wieksza niechecia, bo nikt nie docenial mojego wysilku. Kiedy dzieci byly nastoletnie, wyrywaly sie z domu na spotkania z rowiesnikami. A mnie coraz bardziej te swieta byly balastem, bo w miedzyczasie wystapilam z kosciola i dowiedzialam sie, ze to tzw. boze narodzenie to kit i klamstwo, a data zostala wybrana dowolnie, przy czym w wielu religiach te narodziny dzieciecia bozego byly kanwa, ktora przywlaszczyl sobie kosciol katolicki.
Do tego doszla nachalna komercja, ozdobki, swiatelka, zarcie, picie, stres i wmawialnie sobie i innym, ze magia i ze spotkania z rodzina, jakby nie mozna bylo przez caly rok. W sklepach, zeby kupic bochenek chleba i maslo, trzeba przebijac sie przez tlumy oszalalych klientow w swiatecznym amoku, a do kasy stac godzine.
Potem jeszcze ogladac niezadowolone twarze obdarowanych, bo spodziewali sie bardziej wypasionego prezentu, znosic wrzaski dzieci - to wszystko coraz mniej na moje skolatane nerwy. Ja potrzebuje spokoju, bez mrugajacych swiatelek, choinek, a co najgorsze - walenia petardami i przyprawiania moich kolejnych psow o stan przedzawalowy. Oby tym strzelajacym lapy poobrywalo!!!
Qrde, najchetniej zaszylabym sie w domu i udawala, ze mnie nie ma, bo na wyjazd tam, gdzie nie znaja Jezusa i plugawej Krystyny, ktora dopytuje Jeggera o spowiedz, po prostu mnie nie stac. Niestety jestem zmuszana do uczestniczenia i finansowania tej szopki, "bo dzieci", ktore i tak nie sa i nie beda ochrzczone, katolikami na szczescie nie zostana. Ehhhh...