Widze, jak zycie przecieka mi miedzy palcami, najdotkliwiej widac to podczas ogladania przypominajek na fb. Wtedy na biezaco obserwowalam, jak zmienia sie przyroda, jak zboze kielkuje, dojrzewa, jakie rosliny nastepuja jedne po drugich, jak owady sie spiesza, zeby wykonac swoja misje zapylania czy produkcji miodu. Ten rok dal mi zdrowotnie bardzo bolesnie po grzbiecie, niewiele bylo dni spacerowych, bo wciaz cos sie dzialo, jak nie artretyczny bol w kolanie, to choroby nieokreslone, kiedy nie moglam podniesc sie z lozka i przesypialam po kilka dni pod rzad, albo ataki bolu (ja stawialam na zoladek z wrzodami, ale moze byly to ataki woreczka, zobaczymy teraz), a od maja to juz totalna stagnacja, bo mi powietrza brakowalo przy kazdym kroku. Ja rozumiem, ze nie jestem juz mloda, ale jakos trudno mi sie pogodzic z tym bezruchem, bo jak zapewne pamietacie, nawet bedac w szpitalu, popylalam po korytarzu 10 tysiecy krokow. Bo nie moglam usiedziec, a teraz nie moglam wstac z lozka, choc to podobno lekki rutynowy zabieg, a pobyt w szpitalu przewidziany na trzy dni. Ale od poczatku, bedzie dlugo, wiec nie wiem, czy zmieszcze sie w jednym poscie, raczej chyba nie.
Podczas tych wszystkich rozmow wstepnych na dzien przed operacja, musialam latac po obiekcie, bo w tym samym komplekcie sa gabinety lekarskie, m.in. chirurdzy, ktorzy operuja w szpitalu oraz ten wesolek od gastroskopii, ktory nie przeslal ani mnie, ani rodzinnej ostatniego raportu z marca. Na skutek rodo-srodo nie chcieli przefaksowac wynikow do szpitala, musialam sama kopytkowac i odbierac. Raportu od kardiologa rodzinna tez jeszcze nie dostala, wiec polecialam tam sama, zeby lekarze w szpitalu mieli aktualny komplet. Wszystkie rozmowy przebiegly bezbolesnie, najpierw ze Schwester na oddziale, pozniej z lekarka oddzialowa, a na koncu z anestezjolozka, piekna i sympatyczna Azjatka. Wszystkie formalnosci i cala papierologia zostaly zalatwione, dostalam bransoletke z "Numerem przypadku", bo pacjent to jedynie numer ewidencyjny z kodem kreskowym, chyba zeby w kostnicy nie pomylic nieboszczykow.
W srode grzecznie stawilam sie punktualnie o 9.00 na oddziale, dostalam pokoj i lozko, wiec cierpliwie czekalam, az nadejdzie moja kolej. Rozpakowalam sie, pozdejmowalam z siebie kolczyki, zegarek, zaraz potem dostalam te sexy kabaretki i giezlo operacyjne, zawiazywane na troczki z tylu. Bylam w sali 4-osobowej, ale jedna pacjentka wychodzila juz tego dnia,wiec zostalysmy we dwie ze starsza pania, ktora byla w szpitalu juz wiele tygodni, miala amputowana noge. Ok. 11.00 zameldowal sie pielegniarz i zabral mnie z lozkiem razem na sale przedoperacyjna, tam przesiadlam sie na inny katafalk, a inny pielegniarz wbil mi wenflon, o cos tam popytal, okryl podgrzanym kocykiem i znow czekalam. Ok. 11.30 wwiezli mnie do sali rzezniczej i znow musialam sie przesiasc na inne legowisko, gdzie nuszki znalazly oparcie na czyms w rodzaju oparc ginekologicznych, a raczki zostaly rozkrzyzowane i unieruchomione. Jak po ukrzyzowaniu. Jedna raczka do infuzji, druga do mierzenia cisnienia. Potem nadciagnal anestezjolog, paszcze zakryl mi maska i obiecal przyjemne doznania. Odplynelam...
Pierwszy przeblysk swiadomosci mialam, kiedy zaczelam sie krztusic ta rura w przewodzie wentylacyjnym, czulam, jak to wyciagaja i zaraz zrobilo mi sie lepiej. Potem co chwile przypominano mi, ze mam miec oczy otwarte i nie spac, a mnie sie wlasnie tak dobrze spalo. Nie czulam zadnego bolu, bylam tylko bardzo spiaca. W koncu przyjechalam we wlasnym lozku na sale i moglam oddac sie juz spokojnie we wladanie Morfeusza. Wyniki dobre, cisnienie w porzadku, trzy otworki zalepione plasterkami, no zyc nie umierac.
Tak dotrwalam do czwartku.
Ciag dalszy juz jutro, zapraszam.

















