Natknelam sie, co prawda z wieloletnim opoznieniem, na wzmianke o powstalym w Lodzi tzw. domu wielopokoleniowym, podobno pierwszym w Polsce, choc biorac pod uwage, ze oddany zostal pod koniec 2018 roku, moze znalazl juz nasladowcow w innych miastach. O takich domach czytalam, ze powstalo ich wiele w Niemczech, Holandii i innych panstwach. Pomysl uwazam za przedni, ale...
Chyba wiekszosc z nas wychowywala sie w takich domach, choc wtedy nie nazywaly sie one domami wielopokoleniowymi, to byly zwykle kamienice z klasycznym podworkiem, z sasiadami, u ktorych drzwi zawsze byly otwarte, mozna bylo wchodzic bez pukania, kiedy czlowiek czegos potrzebowal. Dziecmi, ktore w tych kamienicach mieszkaly, opiekowal sie kazdy. Kiedy rodzicow akurat nie bylo w domu, mozna bylo znalezc azyl u sasiadki, przechowala, nakarmila, zaopiekowala sie. Starszym lokatorom pomagali mlodsi, przynosili wegiel z piwnicy, nie oczekujac niczego wzamian, ciezsze zakupy pomagali nosic z ryneczku czy ze sklepu. Wiedzieli jednak, ze w razie potrzeby te starsze osoby popilnuja dzieciaka, nakarmia koty i podleja kwiatki podczas urlopu, doradza, podziela sie doswiadczeniem, uszyja cos czy wydziergaja jakis oryginalny sweterek dla malucha, bo byly to czasy, kiedy w sklepach polki nie uginaly sie od fajnych artykulow. Podworko sluzylo wszystkim, posadzilismy tam drzewa, co roku na klombie sadzono nowe kwiatki, tam lokatorzy spotykali sie latem, siadali i snuli rozmowy do ciemnej nocy. To wszystko bylo takie naturalne, nie trzeba bylo tworzyc domow wielopokoleniowych, one byly wszedzie, zreszta wtedy w mieszkaniach tez zylo po kilka pokolen, rodzice mogli pracowac, bo dziecmi zajmowaly sie babcie i poki mogly, prowadzily dom, gotowaly i sprzataly, to byla normalna kolej rzeczy. A kiedy juz nie mogly dluzej pomagac, dostawaly od bliskich opieke do konca swoich dni, niewiele bowiem bylo domow opieki.
Wszystko skonczylo sie, kiedy rodzice dostali mieszkanie w bloku, tam sasiedzi przestali sie znac, ledwie mowili sobie na schodach dzien dobry, ale juz nie spotykali sie, nie bylo zadnych wspolnych dzialan, pomagania sobie nawzajem, czesto nie zali nawet swoich nazwisk, odkad weszlo rodo. Pamietam, jak zawitalam do Orki, a tam na dzwonkach ani jednego nazwiska, a ja nie znalam numeru mieszkania. Nie mialam wtedy jej numeru telefonu na komorce, wiec zadzwonilam do slubnego do Niemiec, zeby on z kolei ze stacjonarnego powiadomil Orke, ze stoje pod jej drzwiami. Takie idiotyzmy tylko w Polsce, przeciez np taki kurier nie dostarczy przesylki, jesli nie ma na niej numeru mieszkania, a tylko nazwisko. U nas tez jest ochrona danych, ale w kazdym, doslownie w kazdym domu na dzwonkach i skrzynkach pocztowych widnieja wszystkie nazwiska lokatorow. W Polsce to jakas tajemnica panstwowa, ludzie nie zgadzaja sie, zeby ich nazwisko tkwilo na liscie lokatorow. Ale wracajmy do sasiedzkich wspolnot, ktore skonczyly sie na osiedlach i blokowiskach. Nawet jesli starsze sasiadki wylegaja na lawki, nawet gdyby chcialy zainteresowac sie cudzym dzieckiem, ktore psoci albo cos niszczy, predzej odebralyby opierdol od obrazonych rodzicow niz wyrazy wdziecznosci. Dla mlodszych obywateli taka inicjatywa domow wielopokoleniowych jest genialnym pomyslem, dla nas to nic nowego.
No zobacz a ja czytam to co piszesz jak jakaś bajkę, bo nic takie przeżyłam że była pomoc sąsiedzka. Moje dzieciństwo to dom i sąsiedzi wokół też mieszkali w domach, ale domy były pozamykane, jak szłam do koleżanki do musiałam pukać albo dzwonić i czekać grzecznie pod drzwiami, a potem byłam wpuszczona albo koleżanka wychodziła do mnie. Nie musiałam szukać schronienia u sąsiadów, bo mama nie pracowała, nigdy mnie żaden sąsiad nie na karmił, matka przez okno wolała na obiad.
OdpowiedzUsuńW takich kamienicach, gdzie zylo juz kolejne pokolenie w tych samych mieszkaniach i wszyscy znali sie praktycznie od urodzenia, tak wlasnie bylo. Na osiedlach w blokach juz nie, moze zawiazywaly sie jakies nowe znajomosci, ale moi rodzice, ktorzy byli raczej wycofani i nieufni, nie prowadzili jakoiegos sasiedzkiego zycia. Wiadomo, ze znali z widzenia tych z najblizszych mieszkan, ale tych wyzej prawie wcale.
UsuńNo i nic nie wiem o domach pokoleniowych, nie słyszałam żeby tutaj coś takiego działało. Nie sądzę żebym chciała mieszkać w takim domu, kocham spokój, a chyba w takim domu spokoju nie ma, że co w każdej chwili może ktoś wpaść i jeszcze do tego kwilić że jest głodny ?
OdpowiedzUsuńMoze gdzies w Twoim miescie funkcjonuje taki projekt, a Ty tylko o nim nie wiesz, bo nigdy Ci nie byl potrzebny. Takie domy sa rzeczywiscie jedynie dla ludzi towarzyskich, ktorzy chca miec za sasiadow krzykliwe dzieci, bo je po prostu lubia. Zajma sie nimi z braku wlasnej rodziny, poczytaja, opowiedza bajke, pojda na plac zabaw, a matka w tym czasie zrobi pranie sobie i tej starszej sasiadce. Przymusu przeciez nie ma zyc w takim domu.
UsuńWiem że przymusu nie ma, dla takiej kobiety co ma dużo dzieci i może bez męża, taki dom to cudowne rozwiązanie. Nawet jestem w stanie wyobrazić sobie, że będą chętni sąsiedzi żeby pomoc kobiecie.
UsuńPewnie, ze taki kolchoz ma i wady, i zalety, a poza tym jest dla ludzi bardzo tolerancyjnych i towarzyskich, bolesnie odczuwajacych swoja samotnosc. Ja wprost przeciwnie, tesknie za samotnoscia i bardzo dobrze czuje sie we wlasnym towarzystwie, wiec nie dla mnie bylaby ta opcja.
UsuńWychowywałam się w śródmieściu, ale tam było podwórko studnia, nie było takiej wspólnoty, przynajmniej, gdy się stamtąd wyprowadzaliśmy. Bardziej na Dąbrowie, bo między blokami były place zabaw dla dzieci i wiecznie siedzące na ławeczkach panie, które musiały wszystko wiedzieć... Mamcia nigdy nie lubiła przesiadywania na ławeczkach i słuchania plotek. Wolała zawsze usiąść do maszyny i szyć lub robić na szydełku, czy drutach. Dla Niej to była strata czasu. Ja również teraz, nie odnalazłabym się w takim wielopokoleniowym domu. Nie dla mnie hałas i wrzaski dzieci...
OdpowiedzUsuńMam wrazenie, ze z pokolenia na pokolenie dzieci sa coraz glosniejsze i albo ja sobie cos idealizuje, albo nasze pokolenie potrafilo sie bawic ciszej, w ogole potrafilo sie bawic byle czym, nie potrzebowalo zabawek po sufit. No i mialo respekt przed doroslymi, byc moze dlatego ta sasiedzka wspolpraca wtedy byla inna.
UsuńJa chowana na wsi, nie znam takich sytuacji. Dopóki byłam mała, miałam nianie. Później nie było problemów - mieszkałam w szkole, mama w szkole pracowała, więc zawsze miała mnie na oku. Owszem, można było iść spokojnie do sąsiadów, ale otwarte drzwi to raczej ewenement - zawsze się pukało albo dzwoniło. Od prawie 40 lat mieszkam w bloku i u żadnego z sąsiadów nie byłam (blok 11-piętrowy), oprócz jednego drzwi w drzwi - on mi, a ja jemu podlewamy badyle w razie W. Ale nigdy nie były to kontakty towarzyskie. Nawet dzieci z naszego piętra się nie kolegowały - za duża różnica wieku. A na samą myśl o takim domu sąsiedzkim na stare lata włosy dęba mi stają i reszta ich wypada - jestem 150% introwertyczką i ludzie włóczący się po moim mieszkaniu to koszmar. Słyszałam o takich eksperymentach, ale wciąż są to eksperymenty. Takie połączenie domu starców, domu dziecka i schroniska dla zwierząt. Olaboga, umarłabym po jednym dniu.
OdpowiedzUsuńNikt by Ci sie nie wloczyl po mieszkaniu, mieszkania sa indywidualne, ale w razie potrzeby jedni drugim pomagaja, mlodzi przynosic ciezkie zakupy, emeryci pilnowac dzieci w razie wypadku. Ale kazdy ma swoje mieszkanie i nie musi trzymac drzwi otwartych. Ja tez raczej lubie byc sama i uwazam wlasne towarzystwo za bardziej interesujace od innych, ale sa ludzie, ktorzy nie umieja byc sami, wciaz by latali po kominach, potrzebuja sluchacza jak powietrza i dla takich dom wielopokoleniowy to cos wspanialego.
UsuńNo nie zaznałam tego, choć mieszkałam do 1973 r nie w blokach, ale w zwykłych kamienicach. Owszem- wszyscy lokatorzy się "znali z widzenia", niektórzy sąsiedzi byli ze sobą zaprzyjaźnieni, ale ogólnie bardzo bliskich kontaktów to nie było. I żeby było śmieszniej, to gdy już mieszkałam "na blokowisku" zwanym Stegny Płn. to miałam więcej znajomych niż kamienicy, a blok był 10-klatkowy.
OdpowiedzUsuńKiedy przeprowadzilam sie do kamienicy, w ktorej od lat 50-tych zyl moj slubny z mama, blyskawicznie nawiazalam mnostwo znajomosci, majac dzieci - z innymi rodzicami, majac jamnika - z psiarzami, majac auto - z innymi samochodziarzami, wtedy to byly czasy, kiedy jeszcze nie wszyscy mieli samochody. Nagle znalam wiecej sasiadow niz slubny, ktory mieszkal tam kilkadziesiat lat wczesniej. :))) Dozorca mnie uwielbial, bo sprzatalam po psie, kiedy to jeszcze nie bylo modne.
UsuńZ kolei ja zaznalam kilku lat dzieciecych spedzonych wlasnie w opisanych przez Ciebie warunkach gdy to zanim rodzice dostali mieszkanie dzielilismy lokum z babcia z ciotka. Ogromna kamienica -studnia, z centralnym podworkiem ale rowniez sasiadujacym placem do zabaw, masa dzieci wspaniele sie wspolnie bawiacych, dobrze sie znajacych sasiadow i wzajemnie pomagajacych w razie czego. Nie musialo sie mieszkania zamykac na klucz ale kazdy odwiedzajacy pukal i czekal na pozwolenie wejscia. Pozniej, gdy rodzice dostali mieszkanie , tez w starym budownictwie a ja zaczelam chodzic do szkoly, spotykalam sie z innym rodzajem kamienic i zwyczajow, takich kazdy bardziej sobie . Ale gdzie nie mieszkalibysmy to zawsze "bloki" byly ta gorsza forma zamieszkania - taka mialy opinie. Za malzenstwa sama mieszkalam w bloku i nie lubilam ze wzgledu na brak jakiejs prywatnosci, poza tym ze byly "pracownicze" to w miejscu zamieszkania wciaz spotykalam ludzi znanych mi z pracy co powodowalo ze nigdy nie bylam od nich wolna, anonimowa, same mieszkania byly typu ze kichnales u siebie a sasiad zza sciany mowil na zdrowie. Marzyl mi sie domek - wiec szokiem bylo gdy moglam wyemigrowac i zamieszkac w prywatnym domu a pierwszy nasz byl niemal szopa ale cieszyl jakby byl palacem.
OdpowiedzUsuńTak czy siak lata w tej ogromnej kamienicy , wspolnych zabaw z innymi dziecmi, wspominam dobrze choc do ustepu chodzilo sie na zewnatrz i byl wspolny dla kilku rodzin a kapiel bralo sie w balii w kaciku kuchni, raz na tydzien idac do lazni publicznej.
W USA sasiedzi zyja bardzo przyjaznie ale wzajemnego odwiedzania, przesiadywania plotkujac to nie ma. Jednak gdy jestes w potrzebie sa bardzo pomocni.
Rodziny wielopokoleniowe mieszkajace razem mozna spotkac wsrod emigrantow, u nich to normalka a takze oszczednosc.
Tutaj tak na kupie mieszkaja ci nowi migranci i to chyba nie dla oszczednosci, ale oni tak maja i chyba lubia. Nasze corki wyprowadzaly sie z chwila dojscia do pelnoletnosci, ale wtedy byly inne czasy, mieszkania czekaly na lokatorow, teraz byloby to niemozliwe, za duzo ludzi przybylo, za malo sie budowalo, zreszta teraz kolorowi maja absolutne pierwszenstwo w otrzymywaniu lokali mieszkalnych, im za wszystko placi miasto, nasze dzieci utrzymywaly sie same, choc jeszcze sie uczyly. Teraz ceny czynszu i koszty uboczne sa tak wysokie, ze 18-latka nie byloby na to stac.
UsuńWychowalam sie w domu rodziny wielopokoleniowej ale tego chyba nie mozna nazwac dom wielopokoleniowy. Nie mieszkalam w kamienicy ani bloku; no, moze krotki czas studiow, ale tam kamienica miala swoje smaczki :) bynajmniej nie wielopokoleniowa lecz sklocona od pokolen. :))) - sasiedzi sie unikali.
OdpowiedzUsuńNo to mialas pecha, a okazuje sie, ze ja mialam szczescie z zawartoscia mojej kamienicy. Pewnie, ze nie bylo idyllicznie, ludzie miewaja gorsze dni, bywaly niesnaski, ale ogolnie tamte czasy i tamten dom wspominam z sentymentem.
UsuńI do tego dziecko odbiera inzczej swiat niz dorosli. Jesli jest w miare grzeczne, to jest lubiane nawet przez obcych. Swiat doroslych wyglada troche inaczej. Opiera sie na stratach i zyskach z sasiedztwa.
UsuńU nas raczej powodzeniem ciesza sie bloki (kamienice - male bloczki) tylko dla osob 50 plus aby dzieci, mlodziez i inni im nie zaklocaly zycia. Tez rozwazalam taka ewentualnosc ale wybralam inna opcje :).
Zmeczona juz jestem wspollokatorami, chcialabym mieszkac sama, ale pewnie kiedy do tego dojdzie, bede tesknila za towarzystwem w mieszkaniu. A kiedy przestane byc samodzielna, czeka mnie dom opieki.
UsuńNo, a “najfajniej” w takich kamienicach musialy miec stare panienki, kochajacy inaczej, innowiercy, samotne matki (bez wzgledu na powod samotnosci) oraz wszelkiej masci wszyscy odbiegajacy od schematu “normalnego”. ;-)) Ta to pewno cichodajka, tamten partyjny, bo ksiedza po koledzie nie wpuszcza, a tej z trojka dzieciakow to chlopa do pierdla zamkneli. ;-) I nie wiem co bylo gorsze - mieszkanie w takiej komunie od urodzenia, gdzie kazda sasiadka znala Cie od pieluch czy moze wprowadzenie sie jako “obcy/-a”. Ja ogolnie wole zycie anonima. Tutaj w bloku mamy ok. 20 mieszkan i mam tylko jedna polska sasiadke, piec pieter wyzej. I chociaz mieszkamy tu cztery lata i wprowadzalismy sie wszyscy w tym samym czasie, bo to nowy blok, to ona u mnie/ja u niej bylysmy moze ze 4-5 razy? Szybciej nam pogadac na WhatsAppie niz lazic po chalupkach. Innych sasiadow nawet nie potrafie przyporzadkowac do pieter, a co dopiero do numerow lokali gdzie mieszkaja :-) Moja trasa po budynku to mieszkanie-garaz-mieszkanie, a ze windy sa dwie, to i tam ciezko kogos spotkac.
OdpowiedzUsuńJa nie przypominam sobie podobnych cudow w naszej kamienicy, a ludzie zyli tam rozni, byla samotna matka, byl grabarz-alkoholik, ale jego rodzina byla w porzadku, z jego corka chodzilam do jednej klasy. Homoseksualistow nie zanotowano, w tamtych czasach oni byli dyskretniejsi, nie obnosili sie.
UsuńW pierwszym mieszkaniu tutaj sasiedzi byli w porzadku, choc jak to Niemcy - na dystans. W tym domu sa fajni, z wyjatkiem tej psychicznej, o ktorej pisalam i ktora doniosla na mnie do spoldzielni. Ale na to ja i pozostali sasiedzi donieslismy o jej ekscesach i teraz jest spokoj. Reszta to naprawde serdeczni ludzie.
Skoro wielopokoleniowość to taki świetny i stary pomysł, w głowę zachodzę skąd na blogach wśród różnych autorek te histerie, że młodzi się wprowadzili na górę i wytrzymać nie można, bo dziecko płacze albo biega jakby było żywe, albo wytrzymać nie można, bo dzieciaki grają w piłkę pod oknami. Myślę, że starsi przyzwyczajeni do sytuacji w której wszyscy się znają i mieszkają blisko, powinni tym bardziej tolerować fakt różnych przejawów normalnego życia, tymczasem wielokrotnie już byłam zaskoczona, że to raczej pozostaje w sferze moich życzeń i wyobrażeń.
OdpowiedzUsuńNie kazdy nadaje sie do mieszkania w domu wielopokoleniowym. Ludzie, ktorzy cenia sobie spokoj i cisze, z pewnoscia nie beda sie w takim domu dobrze czuli. Sa jednak staruszkowie, ktorym dokucza samotnosc, nie maja wlasnych dzieci i wnukow, a lubia przebywac w towarzystwie mlodszych. Oni wlasnie dobrze by sie czuli jako zastepczy dziadkowie, a i sami czerpaliby korzysci z pomocy mlodszych.
UsuńMoja kamienica miala fajnych mieszkancow, ale jesli czytalas inne komentarze, nie wszedzie tak bylo, bo ludzie sa rozni, mozna trafic na upierdliwcow, stare przykoscielne plotkary albo bachory z piekla rodem.
U mnie było toczka w toczkę tak samo, dopóki nie przeprowadziliśmy się do "wielkiej płyty". 33 mieszkania w klatce i ani jednego sąsiada z prawdziwego zdarzenia. Było to najprawdopodobniej mniej więcej wtedy, kiedy przeprowadzali się Twoi rodzice. Mój ogląd sprawy jest jasny - w starych kamienicach mieszkali mieszkańcy miast, a do nowych osiedli pchał się "awans społeczny" razem ze swoją obyczajowością.
OdpowiedzUsuńRoznie to bywalo, przeciez my tez przeprowadzilismy sie do blokow, a nie bylismy awansem, ale rzeczywiscie wiekszosc w blokach byla ze wsi. Hodowali sobie kurczaki i kroliki w wannie, a dywan i kanapa przykryte byly folia, zeby sie nie zniszczyly za szybko, sama widzialam!
UsuńWychowałam się w takim miejscu...dosłownie :-) znaczy w kamienicy z podwórkiem. a potem wielka płyta, blokowisko ajakże...a potem powrót do domu rodzinnego :-) bo mnie blokowisko uwierało. i zgadzam się z Frau, że blokowiska wtedy to był też awans społeczny z okolicznych wsi. jesooo jak sobie pomyślę jak ja sie cieszyłam ze wreszcie miałam swój własny pokój. i nie trzeba było targać węgla z piwnicy...
OdpowiedzUsuńTaaa. przeprowadzka do bloku miala swoje wady i zalety. Ja rowniez nagle mialam swoj pokoj, a nie kuchnie przedzielona regalem na pol, nie trzeba bylo nosic wegla, ale latem przez 6 tygodni trzeba bylo grzac wode na kapiel, bo nie bylo cieplej, a w zimie stulecia kaloryfery byly zimne. Profitowali ci, ktorzy mieli piece kaflowe.
Usuń