A wraz z nimi ten sam dylemat, co zrobic z dziecmi przez te ponad 2 miesiace? Zalozmy, ze rodzicow stac na wiele, wiec najpierw mama bierze urlop na dwa tygodnie i wyjezdza gdzies z dziecmi. Gdzies, moze nad polskie morze czy w gory, moze na wczasy zagraniczne, ktore juz podobno sa tansze od wypoczynku w Polsce, no ale gdzies jada. Pozniej ojciec zabiera dzieciaki na swoje dwa tygodnie - no to mamy miesiac zagospodarowany. Nastepne dwa tygodnie to jakies kolonie, bo dawno skonczyly sie turnusy trzy i czterotygodniowe jak za poprzedniego ustroju. Jesli pod reka jest jakas babcia, to ona sprawuje opieke nad dziecmi, bo nawet pracujaca, bierze urlop. Pozostale kilka dni da sie jakos ogarnac. A co jesli rodzicow nie stac? Skonczyly sie dobre czasy funduszow pracowniczych i urlopow za kilkaset zlotych. Kiedy czytam, ile kosztuja dwa tygodnie kolonii, takich najzwyklejszych, bo tematyczne sa odpowiednio drozsze, to wlos mi sie jezy na glowie. Ledwie stac na nie pracujacych rodzicow jedynakow, a co z dziecmi wychowywanymi tylko przez matki? Letni wypoczynek stal sie dla wielu calkiem niedostepny, bo nawet organizowane w miastach polkolonie sa nie dla wszystkich finansowo dostepne.
Czytalam niedawno artykul pisany chyba przez jakiegos pisowskiego glupka, krytykujacy warunki, jakie panowaly na tamtych minionych koloniach czy obozach. Przez cale 12 lat szkol jezdzilam na kolonie i obozy, najczesciej 2-3 podczas jednych wakacji, a byly to kolonie z pracy rodzicow, obozy sportowe organizpwane przez LKS, gdzie trenowalam koszykowke albo obozy harcerskie. I tak, warunki byly spartanskie, mycie sie w jeziorze, zmywanie kotlów okopconych nad zywym ogniem w tymze jeziorze i piaskiem, bo detergentow nie bylo, spanie na wlasnorecznie wykonanych pryczach i siennikach. Kolonie organizowano w szkolach stojacych latem bezuzytecznie, spanie na lezankach albo zelaznych lozkach z demobilu, gdzie lazienki pozostawialy wiele do zyczenia, bo byly to sanitariaty na potrzeby szkoly, a nie hotelu czy schroniska, jakie role ta szkola pelnila latem. Juz sobie wyobrazam takie warunki dzisiaj, pierwsza kontrola sanepidu, spowodowana przez madki w pretensjach, uniemozliwilaby kontynuowanie kolonii. A wtedy czlowiek sie cieszyl, ze moze poznawac Polske od morza po gory, zwiedzac miasta i bywac w miejscach, gdzie normalnie nie mialby okazji sie znalezc. A niewygody? Dla niejednego dziecka byly to lepsze warunki niz mialo w domu. Nie to sie jednak liczylo, a radocha, poznawanie nowych ludzi i atrakcje, jakich nie bylo na co dzien.
Jedzenie tez bywalo rozne, ale po tych wszystkich aktywnosciach dzieciaki wcinaly az im sie uszy trzesly, a wazenie na poczatku i na koncu turnusu wskazywalo, ze na koloniach dzieciaki przybieraly na wadze.
W dzisiejszych czasach jakies glupie i z du*y wziete przepisy uniemozliwilyby taki odpoczynek, bo przepisy sanitarne, bo costam i costam, brak higieny, sanitariatow i innych wypasow. Nasza harcerska latryna, czyli zerdz nad wykopanym rowem (ale patrzcie, jacy my byli ekologiczni, wszystko sie pozniej zakopywalo i sladu po nas w lesie nie bylo) nie przeszlaby dzisiejszych atestow. Zreszta gdzie dzisiejsze dzieci mialyby okazje naladowac swoje smartfony w srodku lasu. Sienniki? A fuj, pelne robali i bakterii, mycie garow bez detergentu? Niehigieniczne i nieakceptowalne. Jaciekrece, jak mysmy to w ogole przezyli bez powaznego uszczerbku na zdrowiu?
Ja do dzisiaj cieplo wspominam tamte czasy, te niewygody, brak higieny w dzisiejszym rozumieniu, jakies nocne alarmy i wedrowki, na ktorych jakos sie nie pogubilismy, latryny, w ktorych nikt sie nie utopil, a nawet nikt tam nie wpadl, proste i tanie jedzenie, ktore smakowalo jak najlepsze cymesy, wylezane lozka, na ktorych spalo sie jak w Ritzu i ta bezgraniczna radosc z wakacji, na ktore stac bylo wiekszosc rodzicow.
Moje najlepsze wakacyjne wspomnienia to właśnie obozy harcerskie. Alarmy nocne były romantyczne, z podtekstem niepokoju, zagubionych ścieżek w lesie pełnym robaczków świętojańskich.
OdpowiedzUsuńKiedy bylam mlodsza, lubilam tez kolonie. Ile ja dzieki tym koloniom pozwiedzalam Polske. Na obozy zaczelam jezdzic pozniej, najpierw na sportowe, pozniej harcerskie. Wszystko to uwielbialam i przedkladalam nad urlop z rodzicami.
UsuńNie wiem, może jestem roszczeniowa od dziecka. Miałam okazję bywać tylko w sanatoriach, jedzenie było parszywe, wspólne prysznice i kible odrażające. Takie zostało mi wspomnienie. Na szczęście rodzice nie torturowali mnie koloniami, po prostu mieszkałam na wsi, rodzice pracowali, a ja zajmowałam się swoimi sprawami.
OdpowiedzUsuńDla mnie, miejskiego od urodzenia dziecka, majacego zawsze lazienke (w tamtych czasach rzadkosc!), prymitywne warunki byly egzotyka, uwielbialam takie survivale. Owszem, jedzenie bylo obrzydliwe, szczegolnie dla rozpieszczonej i wybrzydzajacej jedynaczki, ale przezylam, oddajac je innym i jedzac tylko to, co lubilam. Dzieki temu umiem znalezc sie w kazdych okolicznosciach, nie jestem roszczeniowa, posiadlam bardzo wiele pozytecznych umiejetnosci, chyba nie ma czynnosci, ktorej bym co najmniej nie sprobowala sama zrobic, od typowo "kobiecych" po "meskie".
UsuńA no chyba, że to kwestia egzotyki. Dla mnie sławojka nie była niczym egzotycznym, w rodzinnej wsi wodę podłączono dopiero z 20 lat temu, ale kanalizacji (rur odpływowych) nie ma nadal.
UsuńMyślę, że poza tym kolonie nie współgrają z moim charakterem: wystarczyło mi, że się z mamą ścierałam, kiedy mam wstawać i od której jest cisza nocna :)
Mnie te kolonie i obozy nauczyly wielu przydatnych rzeczy, nigdy nie zalowalam pobytow na turnusach, zawsze z checia jechalam na nastepne. Nigdy tez nie lubilam spac dlugo, wiec wczesne wstawanie mnie nie rusza, a chodze spac, kiedy mnie muli. Na koloniach po kazdym intensywnym dniu zasypialo sie od razu.
UsuńAle przeciez nie ma zadnego obowiazku lubienia grupowego spedzania wakacji.
Mnie tez wysylano na kolonie, bylam na nich pewnie 5 razy - i wszystkie wspominam dobrze tym bardziej ze nie odbywaly sie w tak prymitywnych warunkach jakie opisujesz.
OdpowiedzUsuńPorownujac do mnie moje dzieci, juz tutaj w USA , mialy gorzej bo oprocz jednego wyjazdu rodzinnego reszte wakacji pracowaly. A nasze sa 3miesieczne, zaczely sie juz 20tego Maja. Syn pracowal jako ogrodnik w osrodku kampingowym, corka najpierw dogladala dzieci znajomych a gdy osiagnela 14 lat zaczela pracowac w przedszkolu w ktorym bylam zatrudniona. Wiele innych znajomych mi nastolatkow pracowalo gdzie sie dalo gdy tylko osiagali odpowiedni wiek a to czesto bylo 13 lat.
U nas bardzo popularne sa polkolonie-obozy tematyczne, rownie czesto rodziny do zajecia sie dziecmi zatrudniaja wakacjonujacych studentow co przynosi obopolna korzysc: dzieci maja opieke i dowoz do atrakcyjnych rozrywkowych miejsc, studenci zarabiaja nie wykonujac ciezkich prac. Jesli rodziny wyjezdzaja to na krotka czesc wakacji, bo przeciez sami sa ograniczeni urlopami, reszte organizujac jak podalam.
Moje najwspanialsze kolonijne wspomnienia mam z Lanckorony - ale tam bylo cudnie i bardzo aktywnie, ani minuty nudy. Z kolonii na wyspie Wolin mam inne wspomnienie - jednego razu na obiad byly rybne sznycle za ktore zabralam sie z wielkim uprzedzeniem bedac glodna - a byly pyszne, moglam zjesc trzy gdyby mi dano! Pozniej w domu mama musiala takie robic dla mnie. Czesc wakacji spedzalam odwiedzajac rodzine ojca ale i tak zostawalo duzo dni spedzanych na zabawach z innymi dziecmi pod kamienica i tez nie bylo nudno a najwazniejsze ze zadne dziecko nie mialo pretensji do rodzicow ze je spedza w duzej mierze pod domem jak to teraz bywa bo wiem ze po wakacjach kazde sie chwali gdzie to nie bylo., w jakiej greckiej pipidowce na przyklad.
Moje wnuki duza czesc wakacji spedzaja w Europie gdzie maja rodzine od strony matki ale gdy nie to pracuja.
Wtedy cieszylismy sie z byle czego i rzeczywiscie nie mielismy jakichs wygorowanych wymagan, jak maja dzieci teraz. Nawet na komunie dostawalismy najczesciej pierwszy w zyciu zegarek i kazdy cieszyl sie jak wariat, teraz prezenty musza kosztowac po kilka tysiecy, przyjecie robi sie w restauracjach, jak wesela. Podobnie z wakacjami, maja byc wypasione, najlepiej zagraniczne i to tez nie byle gdzie. A te dzieci, ktorych rodzicow nie stac, nudza sie przez cale wakacje. Kiedys studenci pedagogiki w ramach praktyk organizowali dla wiejskich dzieci polkolonie, zeby podczas zniw nie krecily sie w obejsciu, bo latwo bylo o wypadek. Nie wiem, czy teraz tez to sie praktykuje, a bylo takie pozyteczne, dla tych dzieci i dla ich rodzicow.
UsuńI rosna takie fajtlapy, ktore nic nie umieja, nawet po sobie posprzatac, ze nie wspomne o jakichkolwiek praktycznych umiejetnosciach.
Latem moga pracowac chyba tylko studenci.
U nas juz sa wakacje. Wiem, bo nastolatek z drugiej strony ulicy juz o swicie rzuca pilke do kosza... czekam, ze kiedys wyrzuci ja do kosza na smieci. Na szczescie ma tez dlugie okresy z mediami - wtedy bloga cisza wraca na osiedle.
OdpowiedzUsuńTez bylam kolonijna i zimowiskowa, mialam wtedy duzo kolezanek. Nie pamietam ani jedzenia ani warunkow sanitarnych, pewno byly dobre wiec przyjmowalam to jako normalka. Na obozie harcerskim jednak nie bylam nigdy. W liceum uprawialismy namietnie obozy wedrowne gorskie czyli kazda noc w innym schronisku, obiady przy innym ognisku czy watrze i kilometry w nogach pozwalaly zasnac chocby na kamieniu. Prawda jest, ze te kolonie, wedrowki byly doskonala do poznawania ciekawych miejsc, sposobow zycia w grupie, ciekawych zabaw ruchowych... och. Nawet nie potrzeba bylo telefonowac do domu (nie bylo czasu). Wracalo sie wypoczetym, rozspiewanym, samodzielniejszym, bardziej zahartowanym i z obietnica na powrot za rok w to samo miejsce, z tymi sama ferajna. (Czasem sie to nie spelnialo mimo zyczen).
Mnie udalo sie trzy razy wracac w to samo miejsce, byl to osrodek kolonijny, a wiec warunki lepsze niz w szkolach. Byly tam pawilony, ale tez domki kempingowe, wszystko ogrodzone i pilnowane. Ale potem mama zmienila prace i juz nam ten osrodek nie przyslugiwal, czego bardzo zalowalam. To bylo gdzies kolo Gostynina, nad jeziorem, miejscowosc nazywala sie Zdwórz.
UsuńObozy wedrowne czy rajdy to tez byla wielka frajda, nierzadko spalo sie gdzies u rolnika, ktory dawal do dyspozycji stodole i siano. Cudne czasy!
Dwa razy w życiu byłam na koloniach - raz zaraz po I klasie podstawówki i były organizowane przez szkołę do której chodziłam. Dla mnie były szokiem, 28 dni przepłakałam, schudłam 5 kg bo mi tam nic nie smakowało. Drugi raz to byłam na koloniach organizowanych przez zakład pracy mego ojca (ja nie mieszkałam z rodzicami, bo się rozeszli jeszcze nim doczekałam 2 roku życia) i były w Skawie koło Rabki. Średnio- przeciętnie przez te 4 tygodnie (bo wtedy to były zawsze 4 tygodnie) niemal codziennie panie gnały nas w upale per pedes w kurzu i słońcu do Rabki, do parku, bo kolonie były na jakimś zadupiu w szkole - tuż bok budynku szkolnego rosło żyto.Tylko dwa razy w życiu byłam na koloniach. Wolałam siedzieć w Warszawie i być codziennie w którymś z parków niż gdzieś jechać. Ale siostra mego ojca mieszkała w Gdyni i co roku spędzałam tam miesiąc razem z młodszymi ode mnie braćmi ciotecznymi, no ale wtedy to już byłam nastolatką a gdy skończyłam 16 lat to byłam z nimi sama dwa miesiące w Jastarni, na prywatnej kwaterze. Od 8,00 rano do 16,00 urzędowałam z nimi na plaży nad pełnym morzem, a po obiedzie do kolacji nad Zatoką, bo byliśmy na Półwyspie Helskim. I po południu zawsze brałam kajak i z nimi pływałam. Z facetem w wypożyczalni dogadałam się do którego miejsca wolno mi z nimi wypłynąć i było fajnie. Dopiero ostatniego dnia pobytu przyznałam mu się, że mam dopiero 16 lat- facet omal nie padł na zawał. No ale wcześniej się o to nie pytał.
OdpowiedzUsuńMialas zatem wielkiego pecha, trafiajac na takie nieatrakcyjne kolonie. Ja juz nawet nie zlicze, na ilu koloniach bylam, tak od 5. klasy podstawowki jezdzilam co roku, najczesciej dwa razy podczas wakacji, potem zaczely sie obozy sportowe i harcerskie, na ktore jezdzilam do matury. Od morza po gory i od ziemi lubuskiej po Podlasie i Warmie, wszedzie bylam dzieki koloniom, uwielbialam.
UsuńWeź, proszę, pod uwagę fakt, że moje pierwsze kolonie były w 1949 roku, czyli stosunkowo szybko po zakończeniu wojny, więc nic dziwnego, że nie były fajne. Bo ja poszłam do szkoły rok wcześniej.
UsuńNo wiem, ze wtedy warunki bywaly na ogol bardzo prymitywne. Pamietasz, pisalam o potopieniu sie harcerek na jeziorze Gardno, moja mama byla na tym obozie harcerskim, wtedy nikt nie przejmowal sie bezpieczenstwem, co kosztowalo zycie kilkunastu dziewczynek.
UsuńDwa razy w życiu byłam na koloniach, mając lat 9 i 12. Na szczęście tylko dwa razy, bo więcej bym nie zdzierżyła. Nie przypominam sobie, żeby były jakieś skrajne niedogodności sanitarne, jedzenie też znośne, zresztą mnie do papusiania nigdy namawiać nie trzeba było, a nawet jak coś mi nie smakowało, to nie jadłam i tyle :-) Za to denerwowała mnie ogólnie atmosfera wspólnoty. Jako że nigdy nie byłam i nie jestem zwierzęciem stadnym, wkurzało mnie ciągłe przebywanie z ludźmi (obcymi), a jeszcze bardziej robienie wszystkiego na gwizdek, od pobudki począwszy (WTF?! całoroczne ranne wstawanie do szkoły i w wakacje też??!), poprzez jedzenie, zabawę, na sraniu skończywszy. No nie, nie lubiłam i nie lubię do dziś, więc sorry, 2 x 3 tygodnie wycięte z życiorysu. Ale najbardziej irytowało mnie to, że trzeba było znosić zachowanie innych dzieciaków. W domu nie musiałam kraść, chować niczego przed chmarą rodzeństwa, cwaniakować, lawirować itp., więc zupełnie nie rozumiałam dlaczego ktoś wymagał ode mnie bym mu oddała kieszonkowe które dostałam na okoliczność wakacji, daczego dziewucha dwa razy większa ode mnie próbuje mi wmówić, że MUSZĘ pożyczyć jej moją ulubioną sukienkę, bo przecież jesteśmy w jednej grupie. Dlaczego nie mogę poczytać książki w skupieniu, bo cały czas muszę brać udział w zabawie z innymi dzieciakami z pokoju itp., itd. I nie, nie byłam rozpieszczoną jedynaczką, której nie brakowało ptasiego mleka, poprostu wybór takiej formy spędzania wakacji w moim przypadku był totalnie nietrafiony 🤷♀️
OdpowiedzUsuńJesu, musialas trafic na jakichs bardzo dziwnych wspolkolonistow. Ja tyle razy jezdzilam na kolonie i nikt nigdy nie zmuszal mnie do oddawania kieszonkowego czy nie pozyczal ode mnie ciuchow. A poranne wstawanie? Kto by latem chcial dlugo spac, dnia bylo szkoda. Na czytanie ksiazek byl tez czas podczas poobiedniego lezakowania. Ale oczywiscie sa dzieciaki o innych upodobaniach, byloby nudno, gdyby wszyscy lubili to samo
UsuńJa ogólnie jestem typem sowy, nie skowronka :-D Nie twierdzę, że nie wstaję skoro świt, bo kiedy trzeba to trzeba, ale nocny marek to moje drugie imię i chyba od dziecka tak było. Ale żeby nie było, że wakacje były jakimś horrorem, co to, to nie! Na szczęście miałam dwie babcie, mieszkające w odległości kilku, kilkunastu ulic każda i z każdą z nich spędzałam lato. Obie już nie pracowały, jedna zabierała mnie ze sobą na wczasy dokupując pół turnusu dla dziecka i były lata,że w jednym m-cu jechałam z Nią nad morze, a w drugim miesiącu w góry. Druga babcia natomiast brała mnie na wieś do swojej rodziny i też raz było to w centralnej Polsce, innym razem bliżej morza, a najczęściej do Wałbrzycha, gdzie mieszkał mój chrzestny, Jej drugi syn. I te wakacje były takie typowo wiejskie, nawet te w W-chu, bo pomimo że to miasto, a wujek pracował w koksowni, to mieszkali już prawie za miastem i mieli las za płotem, pole i zwierzęta, w tym krowy, które trzeba było doić i wyprowadzać na pastwisko :-) I to właśnie te wakacje, z babciami, na zawsze pozostaną w pamięci jako najlepsze, nie kolonie z tabunem dzieciaków, chociaż na wsiach też zawsze była cała zgraja, tylko w innych okolicznościach przyrody :-) A potem już jako starsza nastolatka, ale nadal szkolna, spędzałam większość lata na miejskich basenach, gliniankach, biegając do kina czy co tam jeszcze można było robić. Ale nie uważałam się w żadnym wypadku za pokrzywdzoną czy znudzoną nadmiarem letniego czasu, bo zawsze było "coś" do zrobienia. No i wczasy z rodzicami w różnych miejscach, w domkach nad jeziorami albo w ośrodkach wczasowych gdzieś nad mmorzem. Ale prawda jest taka, że kiedyś faktycznie dzieciakom mnie było potrzeba do szczęścia :-)
OdpowiedzUsuńCzasem spedzalam jakies resztki wakacji u roznych dalszych ciotek na wsi, to tez byla dla mnie ciekawa egzotyka, ale tez zdobywanie wiedzy, ze jajka nie rosna na drzewach, a mleko nie pochodzi z kartonu w sklepie. Zreszta wtedy mleko bylo w butelkach, a nie w kartonach i przynosil je co rano mleczarz :))) A poniewaz byly to zamierzchle czasy, poznalam wiele urzadzen, o ktore teraz bija sie muzea, kosa, sierp, wialnia, sieczkarnia na korbke, cepy, wozy drabiniaste zaprzegane w kunia, taki dynks do robienia masla, ktore sie potem przechowywalo w lisciach chrzanu w piwniczce i smarowalo wlasnorecznie pieczony chleb, w piecu chlebowym, na ogniu. :)))
UsuńMnie mało co zadziwiało w dzieciństwie, może dlatego że często na wsiach bywałam i przełączenie się z trybu "miasto" na tryb "wieś" było czymś prostym. Moja ciotka miała dwie kuchnie, letnią i zimową i nie przeszkadzało mi to, że zamiast podłogi było klepisko, które skrapiała wodą żeby się nie kurzyło. Normalne było, że po kuchni szwędały się kury, że sobie któraś z nich zrobiła 💩, a koty grzały się na piecu do pieczenia chleba. Też pamiętam młockarkę na korbę, wodę prosto ze studni i mleko prosto od krowy, świeżo udojone, jeszcze ciepłe, z pianką, o zapachu którego nie da się zapomnieć :-) Jedyne czego nie lubiłam, a polubiłam dopiero będąc już mocno dorosłą, to chleb pieczony raz na tydzień, więc pod koniec tygodnia już lekko twardawy :-) I jedno czego nienawidziłam wtedy i tak mam do dziś to wychodek z serduszkiem :-D I nie było najgorsze to, że można było chudą doopą wpaść do środka, nie gazety do podcierania, nawet nie ten smród, co pająki wielkości XXL! 😂
OdpowiedzUsuńOj, pamietam te wygódki, dla mnie wszystko bylo w nich straszne, smrod, gazety, dziura i zawartosc. Pajaki oczywiscie tez, ale i muszyska jak helikoptery. Mnie nielatwo bylo sie przestawic na tryb wies, bylam typowym tworem miastowym i jak wlazlam w kurze czy kacze gowno, to byla drama na pol wsi, musieli mi buty czyscic. :))) A kiedy zobaczylam, jak kurczak bez glowy jeszcze latal, to nie wzielam rosolu do geby. Za delikatna bylam na wiejskie zycie :)))
UsuńOd pierwszej klasy podstawówki do pierwszej klasy liceum jeździłam na kolonie (dwa razy to było prewentorium w Karpaczu), a na drugi miesiąc wakacji na wieś z babcią. Bardzo lubiłam kolonie (mimo niezbyt dobrych warunków), choć za pierwszym razem wysłałam do domu widokówkę o rozpaczliwej treści, pisząc na niej, żeby mama mnie zabrała do domu. Rodzice przyjechali z dziadkami w pierwszą niedzielę, a ja już wtedy nawet nie za bardzo pamiętałam, że chciałyśmy z siostrą wracać i po kilku chwilach spędzonych z rodziną poleciałyśmy bawić się z koleżankami :D A kiedy zaczęłyśmy jeździć na kolonie organizowane przez zakład pracy ojca, miałyśmy swoją stałą zaprzyjaźnioną grupkę koleżanek. Na wsi u cioci był raj, uwielbiałyśmy pomagać przy żniwach (do dziś potrafię podbierać, robić powrósła i wiązać snopki), sianokosach, chodzić do lasu na jagody i grzyby, zrywać owoce, ciocia pozwalała nam pomagać np. ubijać masło - cóż to był za smak! - albo szykować jedzenie dla świń. A warunki sanitarne wcale nas nie przerażały, radziłyśmy sobie doskonale. Nie przeszkadzał nam ten swoisty, kolonijny rygor, było wiele atrakcji, które go równoważyły. Bardzo dobrze wspominam tamten czas. Ale żeby wysyłać własne dzieci na kolonie już nie było mnie stać. Zakłady pracy ich nie organizowały, dopłat nie było i dzieci większość okresu wakacyjnego spędzały w mieście.
OdpowiedzUsuńKiedy nasze dzieci znalazly sie w wieku, kiedy moglyby jezdzic na kolonie, to bylismy juz tutaj. Kilka razy byly na krotkich wyjazdach podczas wakacji, czesciej na polkoloniach w miescie, a te byly na tyle atrakcyjne, ze byly zadowolone. Najchetniej wysylalam je do Polski do dziadkow, przynajmniej mialam 6 tygodni swietego spokoju, bo ferie letnie w Niemczech tyle trwaja.
UsuńMieliśmy to szczęście, ale to se ne wrati :(
OdpowiedzUsuńPoza tym były stawy i inne glinianki, gdzie dziatwa mogła się kąpać, a po 89., prywatyzowanie nawet stawów, w końcu jeszcze do lasu nie będzie można wejść.
Tutaj to samo, jeziora prywatne, wstep wzbroniony, a gdzie mozna, to dostep platny. No to ludzie kapia sie w nielegalnych wyrobiskach zwirowych i topia, bo nie ma ratownikow.
UsuńMogę tylko wspominać z rozrzewnieniem, że od pierwszej klasy wyjeżdżałam na kolonie, jak nie z zakładu pracy Mamy, to z Kuratorium oświaty i zawsze było cudownie, mimo czasami spartańskich warunków. Kolonie w szkołach wiejskich i było cudownie. Kolonie trwały 24 dni. Od końca podstawówki, zawsze załatwiałam sobie dwa obozy harcerskie. Jeden był zawsze z drużyną z podstawówki, a drugi z drużyną z liceum, bo tam, był zwyczaj obowiązkowego dopisania się, jeśli byłaś funkcyjną w podstawówce.... Moje dzieci nigdy nie chciały jechać na kolonie, po pobycie w Rabce, gdy musiały spędzić tam cztery tygodnie, gdy miały sześć i cztery lata. Uraz pozostał im na długie lata, ale za to miały atrakcje typu basen codziennie rano, przez pięć dni w tygodniu, a jak wypadał dzień, kiedy równocześnie pracowaliśmy w dzień, to Mama zabierała je do siebie ipo basenie, a ja po pracy jechała je odebrać.
OdpowiedzUsuńMoje weszly w wiek kolonijny juz tutaj. Opisalam w kolemtarzu u Ninki dwa "pietra" wyzej, jak radzilismy sobie z wakacjami. Nie bylo nas stac na wspolne urlopy, to chociaz dzieci wysylalismy gdzies na krotko. Albo na dlugo do Polski do dziadkow.
UsuńCzytałam i kiedyś już wspominałyśmy, jak wyglądały nasze wakacje i zimowiska...
UsuńBo komuna dbala o dzieci i mlodziez. Pamietasz rozdawana w szkolach bilety do teatrow czy opery? W czasach szkolnych to ja bylam tak ukulturalniona jek nigdy.
Usuńprzez wiele lat, organizowałam obozy teatralne, plenery plastyczne i kolonie. Już nie mam siły ani ochoty...a przy nowych przepisach i wiecznych kontrolach, to never. no i że ja się nie bałam...tyle mogło sie przytrafić niedobrych rzeczy. nie dość, ze sie nie bałam to to uwielbiałam, ile gór złaziłam z moimi ile zwiedziliśmy miast i zamków i muzeów, ile fajnych chwil i sytuacji i śmiechu. Tak, moje zorganizowane wyjazdy były bardzo na luzie z minimalna ilością dyscypliny :-) ze śniadaniem w piżamach , z nocnymi wypadami i grami, zeby się sami nie szwendali i głupie pomysły nie wpadały do głowy...prawie nie spałyśmy, non stop z nimi, non stop...a teraz to kolonie trwają 7 dni, do 10. czasami. taka sytuacja. koniecznie zagraniczne.
OdpowiedzUsuńno i muszą być warunki luksusowe.
A potem wyrastaja z tych rozpieszczonych dzieci, chowanych w tych luksusowych warunkach ofermowaci dorosli, ktorzy nie umieja wody na herbate ugotowac, ze nie wspomne o jajku na twardo, bo to juz zbyt skomplikowana potrawa. Kupuje tylko polprodukty do odgrzania w mikrofali, bo nie wiedzialby, co zrobic z zywym kalafiorem.
UsuńMy przeszlismy naprawde twarda szkole zycia na tych obozach, warunkow nie bylo zadnych, higiena bardzo prymitywna, ale jakos przezylismy, te dzisiejsze nie przezylyby ani dnia, bo w lesie nie daloby sie naladowac smartfona.
Kolonie,obozy to ważny element socjalizacji, a dziecko powinno być socjalizowane, bo po prostu jest mu to potrzebne do rozwoju - intelektualnego, emocjonalnego, społecznego.Podobnie dzialanie mają przedszkola i szkoly.
OdpowiedzUsuńBylam dzieckiem na wskroś zsocjalizowanym:)) Nie gloryfikuję jakoś specjalnie wszystkich kolonii,wczasow z FWP z rodzicami - bylo roznie..delikatnie mowiąc.Bardzo się natomiast spelnialam jako harcerka - obozy byly o wiele bardziej atrakcyjne,pelne przygod,roznych śmiesznych a czasem nawet niebezpiecznych sytuacji.Naprawde fajna przygoda,a nawet szkola życia.Niektore,bardzo pozytywne nawyki zostaly mi do dziś - cwiczenia czynią mistrza, zwlaszcza te poranne:))Dzisiaj opowiadam wnuczce o tym jak np. utopilismy sniadanie w Białym Dunajcu,wylawialismy mokre bulki i suszylismy je na słoncu:))
Ale coż,swiat się zmienia..dzis rzeczywiscie wszystko wygląda troche inaczej,wiec i wypoczynek też.Na pewno jest mniej przaśnie,wygodniej,ale czy fajniej?
Nie no, fajniej na pewno nie jest.
UsuńDlatego z dzieci, ktore nie byly socjalizowane na koloniach i obozach wyrastaja w wiekszosci (bo zdarzaja sie wyjatki) roszczeniowe nieudaczniki nie umiejace najprostszych czynnosci zyciowych. Tacy kaza sie do konca zycia obslugiwac innym, najpierw rodzicom, potem partnerom czy w koncu dzieciom.
Pewnie, ze bywalo roznie, ale przynajmniej wszystkich bylo stac na jakis urlop, teraz juz tak nie jest.
Nie wiem. Ja nie miałam nigdy takich dylematów. Dziecko jeździło z nami wszędzie od pieluch.
OdpowiedzUsuńNo a Ty jako dziecko jezdzilas na kolonie i obozy?
UsuńNie. Od dziecka jeździłam z rodzicami na wczasy.
UsuńNo to masz czego zalowac.
UsuńNigdy nie żałowałam i nadal nie żałuję.
UsuńBo nie znasz.
UsuńTak dokładniej, to ciut, ciut skosztowałam. Uparłyśmy się raz z koleżanką, że chcemy na kolonie. Pojechałyśmy. Na trzy tygodnie. I jak myślisz? Po tygodniu wróciłam do domu, z głębokim przekonaniem, że to pierwszy i ostatni raz. Spanie w szkole, sale jak z PTTK z milionem innych dziewczyn, wspólne prysznice. Cud, że wytrzymałam tydzień! Uznałam to za kompletne nieporozumienie i dałam dyla. To znaczy rodzice mnie stamtąd zabrali. A do Rzeszowa przyjechały akurat moje kuzynki z Kielc z ciocią (tj. ich mamą) i to była dla mnie prawdziwa atrakcja.
OdpowiedzUsuńBoszszsz... co za ekstremalna delikatnosc! A niby to ja powinnam zle sie czuc bez wlasnej lazienki i wlasnego pokoju. Nigdy nie zdarzylo mi sie chciec wracac do domu z kolonii czy obozu, zawsze byly placze, kiedy konczyl sie turnus.
UsuńDlaczego Ty?
UsuńBo ja zawsze mialam lazienke i wlasny pokoj, bylam rozpieszczana, wiec takie prymitywne warunki moglyby mi sie nie podobac i moglam chciec wracac. A nie chcialam.
UsuńKolonie od mamy z zakładu (Związek Nauczycielstwa Polskiego) wspominam do dziś z sentymentem. Z rodzicami jeździłam co roku na wczasy z ojca zakładu do Skorzęcina. Moje dzieci jeździły od małego na kolonie z kościoła (tak, tak, byliśmy w fajnej społeczności, long story), jeździli chętnie, nauczyli się i zwiedzili dużo. Raz pojechali na kolonie z MOPS (tak, byliśmy biedni i to bardzo), ale wrócili w tych samych gatkach, w których pojechali, przytuliłam ich tak, jakbym przytulała bezdomnego, rzeczy zdjęte z nich wywaliłam na śmietnik, wykąpałam ich dwa razy i dopiero mogłam ukochać bez obrzydzenia. Nigdy więcej miłosierdzia gminy, chociaż na ministranckich koloniach młodszy wygrał konkurs na najbrudniejsze nogi, co mam udokumentowane na zdjęciach :) Ceny kolonii i wczasów dziś są zabójcze i nie, nie zafunduję wnukom nawet wypoczynku ze mną, bo szczerze mówiąc - nie widzę sensu wydawania kasy na kogoś, kto siedzi cały czas w telefonie. A te "lepsze" jadą z rodzicami, ja się do samochodu nie mieszczę, foteliki. Samej mi się nie chce. Mnie teraz jest najlepiej w domu :P
OdpowiedzUsuńMnie juz tez nie chcialoby sie wyjezdzac, zreszta sama nie lubie, a nie mam z kim. Tez dobrze sie czuje w domu i sama ze soba, moja okolica jest na tyle piekna, ze mam gdzie wedrowac sluchajac ksiazek, takie przyjemne z pozytecznym. Nie wiem, jak dlugo jeszcze bede mogla chodzic, bo coraz bardziej dokuczaja mi nogi. Brakuje mi tu tylko wody, bo ta gupia cienka rzeczka i osrane przez drób jeziorko to za malo na moje potrzeby.
Usuń