Mimo ze nawet nasza nieslawna ministerka spraw wewnetrznych, ktora wslawila sie ostra walka z krytykami obecnej polityki promigracyjnej i antyspolecznej, ostrzega calkiem powaznie przed realnym zagrozeniem terrorystycznym, szczegolnie teraz, gdy ludzie znajduja sie w szale zakupowo-adwentowym, kiedy nie tylko latwiej zapomniec o ryzyku atakow ze strony nieproszonych gosci, ale i nie brac powaznie ostrzezen, mimo tego postanowilysmy z corka zrobic dzieciom radoche i wybrac sie na jarmark swiateczny. Ministerka wprawdzie wydalila otworem gebowym ostrzezenia, ale to nie sluzby niemieckie odkryly planowane zamachy terrorystyczne, a CIA i to oni przekazali swoja wiedze Niemcom. Niemcy bowiem zdaja sie zyc w blogim przekonaniu, ze te sily fachowe przyjechaly tu pracowac, a nie zabijac. Przy czym jarmarki swiateczne sa bardzo silnie zwiazane z chrzescijanstwem i wszystkimi tradycjami wokol bozego narodzenia, sa wiec tym bardziej narazone na gniew muzulmanow. Ja i tak jestem zdziwiona, ze ta baba w ogole ostrzegla, ale chyba juz nie dalo sie dluzej ukrywac, ze zagrozenie jest realne. Jak wiec wspomnialam, na przekor wszystkiemu poszlysmy na jarmark, bo jakos zyc trzeba i nie wolno dac sie zastraszyc. Poza tym wychodze z zalozenia, ze komu by sie chcialo zamachnac na moje nic nie znaczace miasto. Bardziej spektakularnie przebiegaja zamachy w Berlinie czy innych duzych miastach, tam jest prawdopodobienstwo ubicia wiekszej liczby ofiar naraz. Ale gdyby tak brac na powaznie ostrzezenia przed zagrozeniami, to czlowiek nawet we wlasnym domu nie czulby sie bezpiecznie, ze nie wspomne o ulicy i tlumnych imprezach typu koncert czy jarmark swiateczny. Nie moza dac sie zwariowac.
Pamietacie nasz zeszloroczny wypad do Kassel na tamtejszy jarmark? Zoska byla jeszcze niechodzaca, wiec tkwila bezpiecznie w wozku, w swoim cieplym worku, a Junior wyjmowany byl z worka na okolicznosc przejazdzki na karuzeli. My z corka na luzie moglysmy ogladac stragany, a nawet cos kupic, ja w spokoju robilam zdjecia. I komu to przeszkadzalo??? Sie pytam? Bo juz w tym roku, mimo ze mialysmy ze soba wozek, chocholy nie chcialy za bardzo z niego korzystac. A tu nie dosc, ze nieprzebrane tlumy, to jeszcze ciemno, wiec bapcia przeszla kilka stanow przedzawalowych, bo co rusz chocholy rozplywaly sie w tlumie. I jak tu robic zdjecia? Ano albo wtedy, kiedy oba jeszcze siedzialy w wozku, albo kiedy kolowaly sie na karuzeli. Udalo mi sie utworzyc dokumentacje, wiec sie z Wami podziele. Towarzyszyla nam zaprzyjazniona Kurdyjka z trojka swoich pociech.
Stare miasto przepieknie udekorowane swiatecznie, jarzylo sie milionami swiatelek, nawet nazwy ulic byly swiatelkowe. Niemilymi zgrzytami byly betonowe kloce, takie antyciezarowkowe, bo auta osobowe spokojnie moglyby wjezdzac i taranowac, widac zreszta radiowoz przedzierajacy sie przez tlum, bo ormo czuwalo. Tym razem nie widzialam policji w bojowych mundurach z dluga bronia, jak to mialo miejsce tuz po slynnym zamachu w Berlinie. Dziwnie sie czlowiek czul majac za plecami kogos, kto mial bron gotowa do uzycia. Nie bylo szans z ta piatka dzieciakow i w tym tlumie zrobic choc jednej rundy i poogladac stoiska, poprzestalismy wiec na zakupie frytek dla dzieciarni, a pozniej dlugo okupowalismy karuzele. Jedna pilnowala dzieci i biletow, druga wozkow i calego na nich majdanu, ja mialam szanse zrobic kilka zdjec.
Zoska boczyla sie na Mikolaja i Mikolajke, nie chciala zapozowac blizej nich. Junior najpierw troche niepewny na karuzeli, ale pozniej trudno bylo go z niej sciagnac. Ogolnie dzieciaki zadowolone, my troche mniej, bo marzlysmy. Rece mialam jak sople lodu, wprawdzie wzielam ze soba rekawiczki, ale stale musialam je sciagac, a to zdjecie zrobic, a to podac jedzenie czy picie, a to costam jeszcze. Dobrze ze choc uszy mialam pod zimowa opaska i porzadne buty. W koncu padlo haslo, ze idziemy dalej, do diabelskiego mlyna, ale po drodze dzieciaki zjedza crepes, to taka delikatniejsza wersja klasycznych nalesnikow, w tym przypadku podawana ze slodkim nadzieniem, Junior jadl z Nutella, Zoska z dzemem. Kiedy stalysmy i karmilysmy dzieciaki, one oczywiscie lataly dokola jak powalone i wciaz znikaly nam z pola widzenia. W wozku siedziec ani myslaly. Od tego momentu ja mialam juz dosyc tej wycieczki, zmeczona, zmarznieta, rece lepkie od Nutelli, bo karmilam Juniora, chcialam do domu, ale niestety bylam zalezna pojazdowo. Autobusy z racji jarmarku jezdzily jakos inaczej, nie chialo mi sie szukac przystankow.
Kiedy jednak w koncu dotarlismy pod ten diabelski mlyn, kiedy zobaczylismy kolejke do niego, wszyscy zgodnie stwierdzili, ze jedziemy do domu, bo zeszloby nam chyba dluzej niz godzine. Niestety, droga na parking wiodla obok niedawno oddanego do uzytku placu zabaw kolo Biblioteki Miejskiej, wiec dzieci oczywiscie musialy z niego skorzystac, ale tu przynajmniej nie bylo kolejek, ani takich tlumow. Szkoda tylko, ze bylo tam ciemno jak u Murzyna w dupie, nawet zdjecie z lampa blyskowa wyszlo tak sobie. Ale pewnie plac zabaw przewidziany jest tylko na dzien. Tam wlasnie, kiedy juz szlimy w kierunku parkingu, nagle zniknela nam Zoska i to tak zniknela, jakby sie pod ziemie zapadla. Wszyscy w panice, nawet jacys przypadkowi przechodnie wlaczyli sie do szukania, NIC, dziecka nie ma. Wolamy, szukamy, corka prawie placze, wreszcie znalazla sie zguba, wlazla miedzy rowery stojace rownolegle przy stojaku (widac je troche na ostatnim zdjeciu) i ani myslala wydac z siebie jakiegos dzwieku, cala zadowolona i szczesliwa, ze sie tak skutecznie schowala. Jesusmaria! To nie na moje zszargane nerwy takie zabawy w chowanego. Cale szczescie, ze dzieci naszej towarzyszki sa grzeczne i zdyscyplinowane, ale one sa juz troche starsze, bo gdyby jeszcze one robily takie ekscesy, to nie wiem. Junior juz troche slucha, ale to jeszcze nie to, czego mozna by od dziecka wymagac, moze w przyszlym roku bedzie latwiej.
Nie wiem, moze sie jeszcze raz wybiore, zeby obejsc wszystkie stoiska i napic sie czegos goracego, z alkoholem czy bez, ale w spokoju i bez dzieci. Kocham chocholy, ale co ja przy nich zdrowia trace, to wiem tylko ja.