W styczniu minelo juz 16 lat, odkad tu zamieszkalismy. Sila rzeczy zna sie lokalnych psiarzy, bo zawsze byl u nas jakis pies, zna sie samochodziarzy, bo albo cos sie komus pozycza, albo od kogos, gada sie podczas porannych zimowych skrobanek czy odkurzania, mycia szyb. Slubny wciaz gdzies lazi, wiec z widzenia zna wszystkich tak samo walesajacych sie jak on. Mieszka tu tez kilka polskich rodzin, wiec sila rzeczy gada sie z nimi o przyslowiowej du*ie Maryni.
Jadzia mieszkala w sasiedniej klatce schodowej, mala, szczuplutka o przyjemnej cieplej twarzy. Mieszkaly we dwie z mama, ktora Jadzia sie od wielu lat opiekowala. Mama Jadzi przed ok. 20 laty zaczela chorowac na demencje, klasyk, najpierw bylo "zapominanie", otepienie, agresja, krzyki z balkonu o pomoc, ucieczki z domu i giniecie. Potem zaczelo sie na powaznie, choroba zaatakowala uklad ruchowy, mowe, fizjologie, pozniej zaszla koniecznosc odzywiania sztucznego, bo mama nie umiala juz nawet polykac. Na szczescie tutejszy system ubezpieczen zdrowotnych ma do zaoferowania wiele mozliwosci, poczawszy od miejsca w domu opieki, a zakonczywszy na "pensji" dla opiekuna rodzinnego, plus wiele udogodnien, pieluchy, urzadzenia, srodki opatrunkowe itp.
Mama Jadzi juz tylko wegetowala, zero kontaktu, ale organizm byl tak silny, ze zyla wbrew i na przekor calemu swiatu. Jadzia miala wprawdzie wiecej oddechu, bo mogla juz mame zostawic sama, bez ryzyka ucieczki czy wzywania policji przez zatroskanych sasiadow. Nieraz rozmawialysmy, ja wciaz podziwialam jej sile i energie, optymizm i dobry humor. Sporo dowiedzialam sie od niej, kiedy nadeszla pora opieki nad moja mama. Jadzia wielokrotnie zapraszala mnie do siebie na jakas kawe, ale albo cos stalo na przeszkodzie, albo czasu nie bylo, a poza tym jakos nieswojo mi bylo, kiedy za sciana lezala jej chora mama.
Jakos tak w ubieglym roku slubny mi zameldowal, ze chyba zmarla mama Jadzi, bo podejrzany pojazd odbieral stamtad podejrzany "pakunek". Od tamtego czasu polowalam na jakies kolejne przypadkowe spotkanie, zeby po pierwsze zlozyc jej kondolencje, a po drugie w koncu sie umowic na te kawe. Pechowo jednak, jak na zlosc, Jadzi nie widywalam. Pomyslalam sobie, ze moze po tym wszystkim pojechala do ktorejs z siostr, ktore czesto wspieraly ja w opiece nad mama, choc jedna mieszka w miasteczku oddalonym stad o jakies 50km, a druga w Polsce. W mieszkaniu ktos byl (bywal?), bo wciaz ktos otwieral/zamykal okna, cos sie dzialo. Ale Jadzi nie moglam spotkac.
Przed wielkanoca slubny oznajmil mi, ze do mieszkania Jadzi chyba ktos sie wprowadza, ale wysmialam go, no bo jak to. Pewnie pod Jadzia, bo tam mieszkala taka bardzo chora kobieta, wiec pewnie ona poszla do domu opieki. W niedziele wielkanocna, kiedy wrocilismy od corki i zbieralismy manatki z auta, zauwazylam, ze na balkonie Jadzi siedza jacys obcy ludzie. Najpierw pomyslalam, ze moze ma gosci, ale nie dawalo mi to spokoju, wiec zadzwonilam do naszej wspolnej znajomej, ktora sie z Jadzia przyjaznila. Zanim jeszcze zadzwonilam, pomyslalam, ze moze Jadzia wrocila do Polski na zawsze albo przeniosla sie blizej tej drugiej niemieckiej siostry, zeby tu nie byc sama, a mieszkanie moze jej sie smutno kojarzyc.
Informacja o Jadzi zbila mnie z nog! Zmarla 20 grudnia, przezyla swoja mame o ponad pol roku. Nigdy nic ja nie bolalo, nie brala zadnych lekow mimo swoich 72 lat. Ktoregos dnia polska siostra nie mogla sie do niej dodzwonic, poprosila wiec Jadzi syna, ktory dysponowal zapasowymi kluczami, zeby zajrzal do mamy. Znalazl ja lezaca na podlodze, wezwal karetke, ktora zawiozla Jadzie do duzej kliniki. Tam trwalo troche, zanim lekarze w ogole znalezli przyczyne utraty przytomnosci: rozlegly nowotwor z przerzutami wszedzie, bez najmniejszej szansy na wyleczenie. Dwa tygodnie byla w klinice, dwa nastepne w hospicjum. W miesiac sie zawinela, nie majac wczesniej zadnych objawow, bolu czy czegokolwiek, co mogloby wzbudzic jej niepokoj. Nie zdazylam juz wypic z Jadzia kawy w jej mieszkaniu.
Smutna historia, kobieta przez tyle lat opiekowała się matka, nawet nie miała za dużo szans (czasu) na własne życie, no diabelnie smutne to. Szkoda że tak niesprawiedliwie ludziom toczy się życie.
OdpowiedzUsuńNo wlasnie, kiedy moglaby juz zaczac zyc dla siebie, bo w koncu 72 lata to nie jest wiek na umieranie, to los zarzadzil inaczej. To jedna z takich smierci, z ktora naprawde trudno sie pogodzic.
UsuńKiedy umiera ktoś, z kim spotkanie odkładaliśmy na nieokreślone później, zaczyna nas gnieść poczucie winy. Jeszcze gorzej, kiedy umiera ktoś bliski, a człowiek uświadamia sobie, ilu rzeczy się nie zdążyło zrobić; że nie napisało się tego listu, że nie było czasu na spotkanie albo choćby telefon, że nie zrobiło się tej kartki i nie napisało tego wiersza, nie powiedziało czegoś ważnego lub chociaż miłego.
OdpowiedzUsuńStrasznie to smutne wszystko.
Tak mialam po smierci dziadkow, pozostalo mi tyle niezadanych pytan, na ktore nikt mi juz nie bedzie umial udzielic odpowiedzi. Kiedy wiec po raz ostatni widzialam sie z ojcem i wiadomo bylo, ze cos z nim nie tak, choc jeszcze wtedy nie mial jasnej diagnozy, to pytalam jak opetana, ale oczywiscie nie o wszystkim pamietalam, zeby zapytac, choc sporo sie dowiedzialam.
UsuńStres ową Twoją znajomą zabił. Opiekowanie się kimś bliskim w takim poważnym i nie rokującym dobrze stanie jest szalenie obciążające i może całkiem gładko doprowadzić opiekującego się do zawału i to bez względu na jego wiek.
OdpowiedzUsuńMysle, ze w jej przypadku nie mozna juz mowic o stresie, przez te 20 lat zudazyla sie przyzwyczaic do calej sytuacji. Stres miala zapewne na poczatku, ale nie teraz, nie wygladala ani nie zachowywala sie jak zestresowana. To ja mialam wiecej stresu sprowadzajac mame tutaj, zalatwiajac wszystkie formalnosci tu i w Polsce, jednoczesnie pracujac i wkurzajac sie na slubnego, a w przerwach pomagajac corkom.
UsuńNo nie wiem, pewnie po prostu ja jestem dziwna, bo jakoś nigdy nie udało mi się przyzwyczaić do tego co mnie stresowało. I należę do tych, po których stresu nie widać. Po mnie tylko widać, że czasem chudnę a czasem tyję, ale to nie ma nic wspólnego ze stresem a z Hashimoto.
UsuńTa Twoja teoria do zludzenia przypomina mi stawianie diagnozy przez niemeickich lekarzy, ktorzy jesli nie wiedza, co dolega pacjentowi, zganiaja wszystko na stres. Rak nie powstaje ze stresu, choc stres na pewno przyspiesza rozwoj choroby. U Jadzi to wszystko bylo naprawde dziwne.
UsuńTeorii na temat przyczyn przejścia stanu chorobowego w raka jest chyba tyle ilu jest badających ten temat. Gdy moja bliska koleżanka leżała na onkologii z racji raka piersi ówczesny guru w tym temacie podejrzewał, że rak ma tło.....wirusowe i cały czas ćwierkał by do minimum ograniczyć kontakt fizyczny chorych ze zdrowymi, a każdy odwiedzający zaraz po powrocie do domu ma się w pierwszej kolejności bardzo starannie wykąpać. Stres niewątpliwie ma bardzo zły wpływ na każdy żywy organizm i to ponoć nie tylko człowieka.
UsuńPowtarzam jednak, dla Jadzi opieka nad mama to byla rutyna, do tego wieloletnia, powszechna, tam nie bylo stresu, siostry tez czynnie pomagaly, ta niemiecka brala nawet mame do siebie na kilka miesiecy, zeby Jadzia mogla odpoczac.
UsuńCo za zlosliwosc losu! Nawet Jadzi nie pozwolil swych ostatnich lat spedzic bezstresowo i spokojnie.
OdpowiedzUsuńCiagle mowie i postepuje w imie ze nie znamy dnia ani godziny, dobrze jest trzymac swe sprawy uporzadkowane.
Kiedy jeszcze nie wiedzialam, ze Jadzia nie zyje, myslalam, ze teraz sobie nareszcie odpoczywa, ze moze pojechala do sanatorium albo na kilka miesiecy do Polski, zeby pozwolic sie obslugiwac siostrze i szwagrowi, bo w koncu i w jej imieniu opiekowala sie tutaj mama. Myslalam, ze teraz nareszcie zlapie oddech i pozyje dla siebie.
UsuńBardzo przykre. Jadzia nie zdążyła nacieszyć się życiem... :-(
OdpowiedzUsuńNie zasluzyla sobie biedaczka na taki koniec zycia. Strasznie mi przykro z tego powodu, bo to byl taki fajny czlowiek.
UsuńTakie jest życie. Czasami paskudne i niesprawiedliwe. I nie zawsze dobre uczynki są w nim nagradzane... :( Biedna Jadzia...
OdpowiedzUsuńTym bardziej ja podziwialam i mialam wielki szacunek dla jej poswiecenia, ze ja do takiej opieki bym sie nie nadawala. I jesli stan slubnego sie pogorszy, nie bede sie nim zajmowala, nie jestem zadna matter dolorosa i ani mysle ofiarowywac wlasne zycie dla kogos. Od tego sa specjalne placowki. Ja juz nie mam sily na takie heroiczne akty, sama za chwile bede wymagala opieki.
UsuńDoskonale Cię rozumiem. Tym bardziej chylę czoła przed ojcem mojej synowej, który latami opiekował się sam leżącą teściową, bo jej rodzone dzieci nie chciały. Ot tak, z dobrego serca. Też bym nie była zdolna (chyba) do takiego heroizmu. Nie mówię, bo los mnie nie doświadczył, ale zakładam, że też myślałabym o innym wyjściu.
UsuńBo albo czlowiek nadaje sie do pewnych czynnosci, albo nie i nic nie bedzie w stanie go do tego przekonac czy zmusic. Nie urodzilam sie do czynnosci obrzydliwych i tyle. Dramatem dla mnie byla opieka nad lezaca mama w Polsce, kiedy zlamala sobie noge i choc dalam rade, bo nie mialam innego wyjscia, to nadal twierdze, ze ja sie do tego nie nadaje.
Usuństraszna historia i z tym życiem Jadzi i z nowotworem...
OdpowiedzUsuńa woja drogą co to było że nie dawało żadnych objawów.
I to jest wlasnie nierozwiazana zagadka, bo tak rozlegly nowotwor z przerzutami powinien bolec lub co najmniej dawac poczucie wielkiego dyskomfortu. Jedyne, co mi sie nasuwa, ze Jadzia miala te chorobe, ktora nie pozwala odczuwac zadnego bolu, nawet przy zlamanej nodze lub czyms podobnym.
UsuńSzkoda tej Twojej sąsiadki, ale podejrzewam, że opiekując się Mamą, nie zwracała uwagi na swoje dolegliwości i nie uważała się za ważną w tym momencie. Czasami, też tak bywa, że uśpione paskudztwo, po zejściu stresu rozlewa się po organiźmie. Mogła być również odporna na własny ból. Szkoda, ale tak często się dzieje, gdy opiekunką jest tylko jedna osoba... Najważniejszy jest chory, a opiekun stawia się na końcu kolejki do chorowania...
OdpowiedzUsuńTo nie tak, Jadzia zyla normalnie, bywala u lekarzy, ale zawsze byla zdrowa jak ryba, wyniki w normie, zero bolu. Siostry bardzo jej pomagaly, ta niemiecka brala mame od czasu do czasu do siebie na kilka tygodni, zeby Jadzia mogla sie odprezyc. Tu na miejscu byl jej syn, ktory tez pomagal, byly przyjaciolki, ona nie byla zostawiona sama sobie.
Usuń